POKÓJ

Lwów: Dobro - sposób na nadzieję

1500 rodzin uchodźców przychodzi miesięcznie po pomoc do Wspólnoty Sant’Egidio we Lwowie. Mapa Ukrainy wisząca w dawnej restauracji w centrum miasta, gdzie dziś przygotowuje się paczki z żywnością, gotuje posiłki, bawi z dziećmi i modli, pokazuje, skąd pochodzą ludzie, którzy tu zaglądają: z Krematorska, Chersonia, Irpienia, Mariupola i wielu innych miejscowości na wschód i południe od Kijowa. Każdy nosi w sobie historię cierpienia – strachu przed nalotami, ukrywania się w piwnicach, śmierci kogoś bliskiego lub lęku o jego życie, utraty domu i traumatycznej ucieczki. 

Cierpią i umierają cywile, ale nie mniej dojmująca jest śmierć młodych żołnierzy, zwykle postrzegana jako oczywisty koszt wojny. Odwiedzamy Cmentarz Łyczakowski i leżące obok niego wzgórze świeżych grobów, na którym powiewa wiele ukraińskich flag. Na każdym grobie zdjęcie, zazwyczaj młodego, uśmiechniętego chłopaka w wojskowym ubraniu, jakby zawczasu przygotowane, by zawisnąć na krzyżu. Przy jednym z ostatnich grobów stoi dwudziestoparoletnia dziewczyna z niemowlakiem na ręku. Nad innym siedzi dwoje pochylonych starszych ludzi. 

Starsze, samotne kobiety można spotykać także w miasteczku uchodźców zbudowanym w jednej z peryferyjnych dzielnic Lwowa. Kontenery postawione przez polski rząd miały służyć wewnętrznym uchodźcom przez trzy miesiące. Służą już trzeci rok. Maleńkie zawilgocone pomieszczenia i krótkie piętrowe łóżka nie były raczej przeznaczone dla 60- czy 70-latek. Wita z Bachmutu smaruje nogi kremem dla dzieci. Ukrywała się w piwnicy swojego domu razem z kilkoma innymi osobami, gdy uderzył w niego pocisk. Zostali uwięzieni, jedyne wyjście było ścianą ognia. Wszystkim jakimś cudem udało się wydostać, ale jej poparzenia były tak rozległe, że przeszła już trzy operacje przeszczepu skóry. Mówi, że wojna jest piekłem. Podobnie jak inne kobiety nie marzy o niczym innym jak o powrocie do domu, a więc o pokoju. Choć jej domu i jej miasta właściwie już nie ma. 

Atmosfera tych spotkań jest jednak pogodna, wręcz radosna i rodzinna. Kobiety, które od kilku miesięcy przychodzą na spotkania z Nastią, Walą i Ljubą, chętniej niż inne opowiadają o swoim życiu, pokazują zdjęcia rodzin, wspólnie śpiewają. Podobnie w centrum pomocy – ludzie zapisują się kilka tygodni wcześniej, by móc przyjść tu na dyżur i pomagać innym. Wspólna praca, wspólna modlitwa, wspólny obiad dają głębszy oddech. Bardziej niż gdzie indziej można się tu przekonać, że wspólnota jest siłą i daje siłę i nadzieję innym. Z okrucieństwem wojny i niepewnością życia, jakie prowokuje, nie można się oswoić i nie da się im stawiać czoła samemu. Lekarstwem na poczucie osamotnienia i zapomnienia w nowym, obcym mieście jest budowanie nowych więzi i bezinteresowność wobec innych, którzy dzielą podobny los. Dobro to sposób na przeciwstawianie się złu, sposób na jego pokonanie, sposób na nadzieję.

Zresztą sama lwowska Wspólnota składa się dziś niemal w całości z uchodźców, którzy musieli uciekać ze swoich miast, ale pozostali tu, by pomagać innym, i tak jak wszyscy próbują przetrwać mimo powtarzających się alarmów i życia dramatycznie innego od tego, które prowadzili zaledwie przed chwilą. Timur z Kijowa odpowiada za logistykę i przeładunek tirów z żywnością, lekami i innymi niezbędnymi rzeczami docierającymi głównie z Włoch i innych europejskich krajów. Przeładował już 127 tirów, jakieś 2 tony dóbr. Dzieli je i wysyła do podobnych centrów prowadzonych przez Wspólnotę w Kijowie, Iwano-Frankowsku i dalej, do miejscowości bliżej frontu, do pond 50 domów opieki – dla dzieci, starców, niepełnosprawnych, do pond 200 szpitali i placówek zdrowia.  

W siedzibie Wspólnoty we Lwowie można rzecz jasna spotkać także dzieci, które przychodzą do „Szkoły Pokoju”, choć można by ją nazwać równie dobrze szkołą dzieciństwa, bo uciekając przed wojną, gubi się gdzieś w drodze jego radosną beztroskę. Któreś z kilkuletnich dzieci po tym, co widziało, przestało mówić, jeść, chodzić. Wszystkiego trzeba się uczyć od nowa. Inne dzieci nie wiedzieć czemu wybuchają co rusz agresją. Cierpliwa przyjaźń i tu czyni cuda. 

Pojechaliśmy do Lwowa w kilka osób, by to wszystko zobaczyć i usłyszeć. W czasie, gdy solidarność wydaje się już coraz bardziej zmęczona i zajęta sobą, potrzeba tych małych gestów konkretnego wsparcia i obecności – zarówno tym, którym wojna wywróciła życie do góry nogami i nie mają szansy, by od niej odpocząć, jak i nam, by przekonać się na nowo, że dobro jest większe niż zło, także w nas samych.